Złoty czy euro? Czy Polska powinna przyjąć euro jako swoją walutę?
Co jakiś czas wraca dyskusja o tym, czy Polska powinna przyjąć wspólną unijną walutę – euro – i zastąpić nią złotego. Jakie są argumenty „za”, a jakie „przeciw” takiej decyzji?
Początek euro jako wspólnej unijnej waluty to 1999 r. (choć przez pierwsze trzy lata można jej było używać tylko w transakcjach bezgotówkowych, a dopiero od 2002 r. także w formie gotówkowej). Przyjęło ją wówczas 12 krajów unijnych: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Niemcy, Portugalia i Włochy. W kolejnych latach do strefy euro przystąpiły także Słowenia, Cypr, Słowacja, Malta oraz kraje bałtyckie: Estonia, Litwa i Łotwa.
Z własnej waluty nie zrezygnowało zatem dotąd osiem krajów unijnych (nie licząc wychodzącej z UE Wielkiej Brytanii): Polska, Czechy, Węgry, Szwecja, Dania, Chorwacja, Bułgaria i Rumunia.
Dlaczego utworzono wspólną unijną walutę? Dlatego przede wszystkim, że liczono, iż będzie ona sprzyjać dalszej integracji krajów unijnych. Przekonywano też, że to przyspieszy zmniejszanie się różnic w poziomie rozwoju gospodarczego między tymi krajami i zwiększy wymianę handlową między nimi, co miało pozytywnie wpływać na ich rozwój. Dodawano, że firmy, które sprzedają i kupują towary i usługi zagranicą (czyli eksportują i importują), w obrębie Unii Europejskiej nie będą musiały ponosić kosztów związanych z wymianą walut (czyli tzw. kosztów transakcyjnych). Wspólna unijna waluta miała też ułatwić im dostęp do kapitału i zmniejszyć ich ryzyko związane z wahaniami kursów walutowych. Chodzi np. o sytuację, w którejś jakaś firma podpisuje długoterminowy kontrakt eksportowy czy importowy, a w jego trakcie waluta, na którą ów kontrakt opiewa, mocno drożeje lub tanieje. To zaś powoduje, że zamiast zarobić na kontrakcie ta firma może na nim stracić. Gdybyśmy więc przyjęli euro, to w handlu z krajami, w których ta waluta obowiązuje, takiego ryzyka by nie było. Pojawiał się również argument, że wspólna waluta ułatwi ludziom porównywanie cen w poszczególnych krajach, a przez to doprowadzi do spadku tych cen.
Tak wyglądały argumenty teoretyczne, które w dyskusji na temat euro i ewentualnego przystąpienia do niego innych krajów wciąż się przewijają. Trzeba jednak w tym miejscu dodać, że potencjalne korzyści z przyjęcia euro są dziś dużo mniejsze niż kiedyś. Przykładem tego są koszty transakcyjne, które w dobie internetowych platform wymiany walut bardzo się zmniejszyły i przestały mieć znaczenie. Podobnie rzecz się ma z ryzykiem wahań kursów walutowych, bo np. w przypadku Polski te wahania są obecnie dużo mniejsze niż kiedyś (złoty stał się stabilną, bezpieczną walutą).
Co jednak najważniejsze, pokładane w euro oczekiwania w zdecydowanej większości się nie spełniły, bo wspólna waluta ani nie przyspieszyła zmniejszania się różnic w poziomie rozwoju gospodarczego i zamożności (pomiędzy krajami, które ją przyjęły) ani znacząco nie zwiększyła wymiany handlowej w obrębie UE ani nie doprowadziła do spadku cen w krajach strefy euro. Co gorsza, różnice w poziomie PKB na 1 mieszkańca pomiędzy krajami strefy euro nawet się zwiększyły, a wielu ekonomistów uważa, że wspólna waluta jest główną przyczyną bardzo trudnej sytuacji finansowej i gospodarczej, w jakiej znalazły się kraje południa Europy: Grecja, Hiszpania, Włochy i Portugalia. Przemawiają za taką tezą bardzo poważne argumenty. Jakie? Trzeba zacząć od tego, że – jak wskazuje Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha – wszelkie dotychczasowe unie walutowe w historii świata, łącznie ze strefą euro, powstawały z przyczyn politycznych, były bardziej projektami politycznymi niż ekonomicznymi. Teoretyczną podstawą utworzenia wspólnej unijnej waluty była teoria optymalnego obszaru walutowego, stworzona przez Roberta Mundella, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Problem polegał jednak na tym, że strefa euro od początku nie spełniała kryteriów, jakim według Mundella optymalny obszar walutowy powinien odpowiadać. Chodziło m.in. o to, że wspólną unijną walutę przyjęły kraje, które bardzo różnią się strukturą swoich gospodarek, poziomem rozwoju gospodarczego i zamożności.
Po powstaniu strefy euro stopy procentowe, decydujące o wysokości oprocentowania kredytów, w krajach do niej należących zaczął wyznaczać Europejski Bank Centralny (EBC). Wyznaczane przezeń stopy procentowe były dużo niższe od tych, które przed przyjęciem euro miały takie kraje, jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia. Były dużo niższe, bo dostosowano je do trzech największych gospodarek eurostrefy, które wolno się rozwijały i nie groziło im coś, co określa się „przegrzaniem” gospodarki. Nagle więc w – szybciej rozwijających się – krajach południa Europy bardzo staniały kredyty. Doprowadziło to tam do nadmiernego boomu kredytowego, szybko rosnących wydatków, a w ślad za tym do szybszego wzrostu PKB (był to jednak wzrost na kredyt, dlatego doprowadził on później do kryzysu gospodarczego w tych krajach). To jednak pociągało za sobą też szybki wzrost płac. Rosły one tam szybciej niż na północy Europy, szybciej niż np. w Niemczech. To z kolei skutkowało tym, że ceny towarów czy usług oferowanych przez firmy hiszpańskie, greckie czy portugalskie zaczęły się zrównywać się z cenami firm niemieckich czy francuskich. Ujmując to w języku ekonomicznym, gospodarki krajów południowoeuropejskich utraciły swą konkurencyjność. Jednocześnie były pozbawione jednego z głównego narzędzi, które mogły im tę konkurencyjność przywrócić: czyli własnej waluty i własnej polityki pieniężnej.
Jak to narzędzie w takich sytuacjach działa? Najlepiej to pokazać na polskim przykładzie. Gdy wybuchł kryzys finansowy w 2008 r., Polska była jedynym krajem w Europie, który nie doświadczył wtedy recesji. Zawdzięczaliśmy to głównie własnej walucie, która w wyniku kryzysu bardzo się osłabiła, w stosunku do głównych walut, takich, jak euro czy dolar. To z kolei bardzo pomogło naszemu eksportowi, bo im słabszy złoty, tym więcej zarabiają polscy eksporterzy. Dlaczego? Powiedzmy, że ktoś sprzedaje za granicę buty, po 30 euro za parę. Jeśli euro kosztuje 4 zł, to wtedy uzyskuje za tę parę 120 zł. Jeśli jednak złoty się osłabi, jego kurs zmieni się np. na 5 zł za euro, to wówczas za tę samą parę butów uzyska się 150 zł zamiast 120 PLN.
I to przede wszystkim dzięki temu mechanizmowi ominęła nas wówczas recesja, mogliśmy nazwać się „zieloną wyspą”. Inaczej rzecz ujmując, w sytuacji globalnego kryzysu gospodarczego złoty osłabia się, a wzmacnia się, gdy koniunktura się poprawia. Dlatego mówi się, że jego kurs jest „automatycznym, efektywnym stabilizatorem koniunktury gospodarczej” w naszym kraju. Posiadanie własnej waluty pozwala też na to, by to państwo wpływało w razie potrzeby na jej kurs, poprzez tzw. interwencje na rynku walutowym. Jeśli więc kurs złotego jest za wysoki i tworzy w ten sposób warunki niesprzyjające rozwojowi gospodarczemu, to można go próbować obniżyć poprzez taką interwencję. To samo można zrobić, gdy ów kurs jest za niski.
Będąc w strefie euro, kraje południa Europy były i są pozbawione możliwości dewaluacji swej waluty (czyli obniżenia jej wartości w stosunku do innych walut) i wpływu na jej kurs. Chcąc odzyskać konkurencyjność i wyjść z trudnej sytuacji gospodarczej, musiały więc uciec się do polityki zaciskania pasa, drastycznego ograniczania wydatków państwa. To jednak prowadziło do wzrostu bezrobocia, czego następstwem była presja na obniżanie cen i płac, a to zamiast dźwigać te kraje z kryzysu jeszcze bardziej go pogłębiało. Efekt jest taki, że Grecja, Hiszpania, Włochy czy Portugalia są dziś bardzo zadłużone, nęka je bardzo wysokie bezrobocie, a końca ich gospodarczych i finansowych tarapatów nie widać po dziś dzień, co ciągnie w dół całą strefę euro.
To wszystko oznacza, że Polska powinna być bardzo ostrożna, rozważając kwestię ewentualnego przyjęcia euro. Własna waluta zapewnia wiele korzyści. Jedną z głównych jest prowadzenie niezależnej polityki pieniężnej i dostosowanie poziomu stóp procentowych do sytuacji makroekonomicznej danego kraju (w krajach strefy euro ta sytuacja jest zróżnicowana, ale stopy procentowe muszą być dla nich wszystkich takie same). Dzięki temu nie grozi nam nadmierny boom kredytowy, do jakiego doszło w krajach południowej Europy.
To w dużej mierze dzięki własnej walucie, jej płynnemu kursowi i własnej, niezależnej polityce monetarnej (czyli polityce ustalającej wysokość stóp procentowych) Polska od lat cieszy się stabilnym wzrostem gospodarczym, jest bardziej – niż duża część krajów strefy euro – odporna na zewnętrzne wstrząsy gospodarcze i nie doświadczała takich tąpnięć koniunktury, jakie były udziałem – w ostatnich dwóch dekadach – tych państw. Ma też dziś dużo niższy niż one poziom długu publicznego, bardziej zrównoważoną gospodarkę i dużo lepszy stan systemu bankowego. Biorąc to wszystko pod uwagę, można stwierdzić, że z przyjmowaniem euro nie powinniśmy się spieszyć.
Autor: Jacek Krzemiński